sowie

Wywiady, rozmowy z osobami związanymi z Wałbrzychem, okolicami i nie tylko.

Ostatnio komentowane
Publikowane na tym serwisie komentarze są tylko i wyłącznie osobistymi opiniami użytkowników. Serwis nie ponosi jakiejkolwiek odpowiedzialności za ich treść. Użytkownik jest świadomy, iż w komentarzach nie może znaleźć się treść zabroniona przez prawo.
Data newsa: 2009-03-05 20:14

Ostatni komentarz: No faktycznie ta Sylwia jest całkiem inna.
Zraniła mnie odpowiedź o tym, że XVIII wieku nie mamy i że żaden mężczyzna nie przyjedzie na białym rumaku. A może on byłby równie romantyczny jak jego partnerka...Nigdy nic nie wiadomo i widać, że z tą dziewczyną nie miałabym o czym gadać.
Pozdrawiam
dodany: 2010.11.09 20:20:42
przez: Ellen
czytaj więcej
Data newsa: 2009-03-23 21:22

Ostatni komentarz: A ja mam pytanie do człowieka o nicku "mójłeb". A kim, wg Ciebie, jest Martyna Sz.? Bo dla mnie jest kimś równie niewyrazistym co osoba z tego wywiadu. Dziewczyna śpiewa, ten tatuuje. Chłopak robił sobie wywiady z osobami z naszego nocnikowego miasta, biorąc je za ciekawe i warte uwagi. Przynajmniej ja tak odbieram ten cykl rozmów. Fakt faktem, że wywiad ten nie jest w 100% rozkładający na kolana, ale mnie bardziej irytują tutaj lakoniczne odpowiedzi, niż sama rozmowa z pytaniami, które wg. mnie są na przyzwoitym poziomie. Czepiasz się chłopaka, który coś robi i chce się rozwijać. Tyle, peace.
dodany: 2010.08.08 12:24:53
przez: kbqauasbf
czytaj więcej
Data newsa: 2009-03-12 20:12

Ostatni komentarz: cóż to się dzieje na Twojej stronie , Michale? skąd tyle jadu w ludziach? wywiad, jak wywiad- ani dobry, ani zły, ot, taka niezobowiązująca lektura. a tu... 4LO zazdrości 1 LO, zresztą każdy każdemu zazdrości i obsypuje się wyzwiskami. normalnie wstyd :(
dodany: 2009.04.17 19:55:50
przez: j.o.
czytaj więcej
Data newsa: 2009-03-30 21:45

Ostatni komentarz: robic dzialac dla nas mlodych!! cos sie musi dziac
dodany: 2009.03.31 09:45:04
przez: zen
czytaj więcej
Data newsa: 2009-02-26 20:04

Ostatni komentarz: Tzn. Czwarte to ma ekipę. Zjadło mi wyraz.
dodany: 2009.02.27 14:16:45
przez: Mosze
czytaj więcej
Wywiad z Marianem Szeją cz. 4
2010-04-20 13:20

Marian Szeja jest ikoną nie tylko GKS Zagłębie Wałbrzych, ale całego wałbrzyskiego sportu. Zapraszamy do lektury czwartej części wywiadu, który powstał jesienią 2009 roku podczas szeregu spotkań naszego wysłannika ze znakomitym bramkarzem Zagłębia i reprezentacji Polski.


Francja

/część czwarta/


Pierwszoligowe FC Metz

We Francji miał Pan problemy z przebiciem się do pierwszoligowego FC Metz. Dopiero w grudniu 1973 roku zaczął Pan występować i zaliczył tylko 4 spotkania w lidze i 1 w pucharze. Dlaczego zdecydował się Pan na wyjazd do Francji, przecież wyjazd ten zahamował kontynuowanie Pana dalszej kariery reprezentacyjnej?

Marian Szeja: - Wyjazd mnie pociągał, bo wiedziałem, że nie będę bronił w pierwszej reprezentacji. To było przed MŚ. Górski postawił na Tomaszewskiego i byłem na uboczu. Raczej wiedziałem, że będzie bronił „Tomek”, a nie ja. Spotkałem się w lidze z Bernardem Blautem, którego znałem z reprezentacji i poprosiłem go, że jak będzie gdzieś jakaś okazja wyjazdu to czy nie pomógłby mi. Z Bernardem grałem 3 – 4 mecze w reprezentacji. W tym okresie on był kapitanem reprezentacji. Skończył karierę po Gijon. To był jego ostatni mecz w reprezentacji. Później Bernard pożegnał się i wyjechał. Jak wyjeżdżał zapytałem: „Jakby była tam gdzieś jakaś okazja to znalazł byś mi coś?” No i znalazł mi w Metzu, gdzie on również grał. W tamtym okresie mogło grać tylko dwóch obcokrajowców, a nas w Metzu było sześciu. Był taki Luksemburczyk - Nico Braun, który przez trzy lata był królem strzelców w pierwszej lidze, więc on musiał grać. Był Bernard Blaut, jakiś Jugosłowianin, jeszcze jeden Luksemburczyk, który przyszedł ze mną. Wyjechałem 13 grudnia 1973, bo do 15 grudnia można było jeszcze zgłosić zawodnika. Taki był przepis. Transfer na ostatnią chwilę. Także przyjechałem 14 grudnia. Tam Bernard jeszcze pomagał, bo ja nie znałem ani dziękuję, ani do widzenia, ani słowa po francusku. To były pierwsze godziny to ja jeszcze nic nie umiałem powiedzieć. Najpierw przeprowadzili trening, popatrzyli, 31 lat, trochę wiekowy. Ale jak przeprowadzili trening to zaraz po treningu szybko pokazali umowę. Podpisywałem, nie wiedziałem nawet co. Bernard mówi: „Ty no podpisuj, ja ci to wszystko wytłumaczę.” Mieliśmy trzy pokojowe mieszkanie i mieszkaliśmy razem jeszcze przez pół roku.

Nie obawiał się Pan pierwszych kroków we Francji i braku miejsca w podstawowym składzie?

MS: - Wyjeżdżając nikt nie wiedział gdzie jedzie, do kogo jedzie, jakie tam warunki. Trzeba było od czegoś zacząć. Ja zacząłem w Metz. 33 lata. Po nieprzespanej nocy w pociągu poszedłem na trening i po treningu wszystko się rozstrzygnęło. Szybko, szybko, bo trzeba było podpisać kontrakt. Ale najpierw trzeba było się pokazać. W Metz bramkarzem był Barth, ale gdyby w pierwszej drużynie mogło grać 5, 6 obcokrajowców to na pewno ja też grałbym. Na pewno. Prawdę mówiąc to ja zacząłem grać pod koniec. Zacząłem grać w trzeciej lidze, tzn. w rezerwie, gdzie grała młodzież. Młodzież była na spadku, była na przedostatnim miejscu i rozegrałem może z 15 meczy w rezerwie. W pierwszej drużynie przez pół roku rozegrałem 5 meczy. Wtedy nie bronił Barth tylko ja.

Rodzinę Pan sprowadził do siebie?

MS: - Nie, byłem cały czas sam. Ja przyjeżdżałem do Polski do rodziny, jak w maju kończył się sezon. Jeszcze wtedy musiałem wyrobić paszport wielokrotnego przekroczenia granicy, żebym mógł przyjeżdżać. Najpierw dostałem paszport tam i z powrotem. Potem w Konsulacie wyrabiałem paszport, we wszystkim pomagał mi Bernard.

 

Jak doszło do debiutu w Metz? Miał Pan wielką tremę?

MS: - Pamiętam mój debiut, bo mam nawet wycinek z gazety regionalnej i taki tytuł: „Z Maracany do Metz”. To było z Rennes. Bernarda wtedy nie było, bo leczył kontuzję i był w Polsce akurat. Patrick Barth to był taki średni bramkarz. Nie miał specjalnie warunków. Gdyby była możliwość tak jak teraz grania większą liczbą obcokrajowców, to bym wszedł i normalnie grał. Takie były przepisy.


Bernard przyjacielem

Jak zaaklimatyzował się Pan w FC Metz?

MS: - Bernard jak najbardziej zaopiekował się mną, bo był już dwa sezony w Metz. Wprowadził mnie bardzo dobrze, także zawsze byłem mu wdzięczny za to. Na początku był moim tłumaczem. Bernard za mnie odpowiadał przy podpisywaniu kontraktu. To był profesjonalny, pierwszoligowy klub, także nie pracowałem nigdzie.

Na Bernarda w Legii wołali „Długopis” lub „Dziadek”. Jak nazywaliście się w Metz i jak znosiliście swoje bezustanne towarzystwo?

MS: - Mieszkaliśmy razem przez sześć miesięcy, także żyliśmy jak dwóch braci. Nazywaliśmy się po imieniu.

Bernard przed Mistrzostwami Świata w Meksyku był asystentem trenera Piechniczka. Pracował w kraju z młodzieżą, działał w PZPN-ie, był trenerem w Tunezji i ZEA. Nie myślał Pan o podążeniu ponownie jego śladem i szkoleniu egzotycznych klubów bądź reprezentacji?

MS: - Już nie. Jak mogło mnie ciągnąć, miałem wtedy prawie 40 lat, dlatego wypatrywałem powrotu do Polski. Po zakończeniu kariery to mnie nie interesowało.

Dlaczego Bernard nie próbował skaperować do Francji swojego młodszego brata Zygfryda?

MS: - Nie wiem. Nie rozmawialiśmy na ten temat.


Budowniczy twórca sukcesów

Po 31 – szym roku życia piłkarze mogli wyjechać na zachód bez opłaty transferowej. Wykorzystał Pan szansę i wyjechał do Francji, co automatycznie przekreśliło Pana ewentualną dalszą karierę w reprezentacji. Czy z perspektywy czasu nie żałuje Pan tego ruchu zważywszy na fakt, że Zagłębie z Panem w składzie miałoby większe szanse na utrzymanie lub ewentualnie na rychły powrót w szeregi pierwszej ligi?

MS: - Nie zastanawiałem się nad tym. Nie mieliśmy tu warunków takich jak w tej chwili. Nie zarabialiśmy takich kroci jak teraz się zarabia. Miałem rodzinę i trzeba było o niej myśleć. W Wałbrzychu zbliżał się mój początek końca, a tam mogłem jeszcze coś zarobić. Patrzyłem na rodzinę, miałem dwóch małych synów. Także szukałem trochę pieniążków, żeby im zapewnić byt. W tym czasie postanowiłem wyjechać, bo czułem, że jeszcze trochę mogę pograć. W Auxerre miałem takie same warunki co w Metz. Tylko na to się zgodziłem, bo miałem już podpisany kontrakt jeszcze na przyszły rok w Metz. Prezesi dogadali się i lepiej mi było pójść do beniaminka drugiej ligi jak grać w trzeciej lidze. Metz miał w tym czasie rezerwy w trzeciej lidze i jak zdobyłem kontrakt drugoligowy to nie patrzyłem za siebie. Chociaż w Auxerre były bardzo ciężkie warunki jak ja tam poszedłem, bo tam jeszcze było, jak u nas może w tej chwili 4 liga: 2 prysznice, nie było stadionu, warunków itd. Ale jakoś wyszliśmy z tego. Ja byłem od tego, żeby budować. Jak przyjechałem do Wałbrzycha to było to samo. Na Białym Kamieniu nic się nie działo i nic tam nie było. Musieliśmy awansować raz, drugi, trzeci i wtedy się ruszyło. Pojechałem do Auxerre i robiłem to samo. Jedni mają to szczęście, że idą na gotowe, a drudzy są od tego, żeby pracować. Miałem to szczęście, że musiałem cały czas pracować.

 


Jak wspomina Pan pierwsze kroki we Francji i co z pomocy Bernarda przydało się Panu w Auxerre?

MS: - Języka nie nauczyłem się za dużo, ponieważ Metz to jest Alzacja. W sklepie i na ulicy można było rozmawiać po niemiecku. Drugim jeżykiem urzędowym jest niemiecki, a w Auxerre jest już urzędowy angielski. Także jedno z drugim nie miało nic wspólnego. O tyle dla mnie dobrze, że prezes i trener rozmawiali po niemiecku. A ja niemiecki znałem, bo pochodzę ze Śląska. Nie chodziłem do niemieckiej szkoły jak moi bracia, którzy zaliczali niemiecki. Rodzice też znali, także nieraz jak się w domu coś mówiło to po niemiecku. A Śląski trochę pod niemiecki podchodzi. Także łatwiej mi było uczyć się po niemiecku jak po francusku. Przez 6 miesięcy to więcej się nauczyłem po niemiecku jak po francusku. Pod względem sportowym prowadziliśmy się dobrze. Nie było czasu na nocne wypady. Trzeba było pilnować treningów, bo naprawdę nie było łatwo.

Trener FC Metz zaproponował Pana trenerowi Guy Roux do budowy nowego II ligowego zespołu. Co ostatecznie zadecydowało o przenosinach do Auxerre?

MS: - Spotkali się prezes Metz i prezes Auxerre oraz Guy Roux, a to był ćwierćfinał Pucharu Francji w 74 roku przeciw Paris Saint-Germain. Przegraliśmy 2-1. W drużynie ze stolicy grał M”Pele z Kongo. Strzelił chyba dwie bramki. Wtedy trener nie wystawił Bernarda do pomocy, bo mogło grać tylko dwóch obcokrajowców. Bernarda odstawił, mnie wsadził do bramki i grałem tamten mecz jako drugi obcokrajowiec. Broniłem za Patrick’a Barth’a. Mieliśmy okazje, ale przegraliśmy ostatecznie 2-1, po moim dobrym meczu. Broniłem na Parc-des-Princes i tam dogadali się prezes Metz i trener Guy Roux. Było 50 tysięcy ludzi na trybunach.

W kadrze Metz było 5 obcokrajowców, a obwiązywał limit dwóch cudzoziemców na boisku. Był Pan zawodnikiem rezerwowym, bo Metz miał problemy z obsadą innych pozycji. Szkolił Pan wtedy bramkarzy?

MS: - W Metz nie. Zajmowałem się tylko trenowaniem i graniem. Bernard miał stałe miejsce, tylko w tym meczu akurat nie grał, bo chcieli pójść na atak. Trener dał jednego więcej napastnika, Francuza i na miejsce Bernarda wszedłem ja. Rotacja zależała od ustawienia, bo Metz u siebie przegrał 2-0. To nie był mój pierwszy mecz, bo grałem już wcześniej jak Bernard miał kontuzję. Mam nawet zdjęcia przed meczem z Bernardem, bo on jak najbardziej był z nami. Ja nawet nie chciałem grać tego meczu. Powiedziałem: „Nie, bo jak mam wchodzić na Twoje miejsce to ja nie wchodzę.” Wpierw trener go zawołał i z nim pogadał, a potem Bernard przyszedł i pogadał ze mną. Także z Bernardem byliśmy jak dwóch braci. Nie było między nami żadnych problemów.

 

Auxerre wszedł z 4-go miejsca do drugiej ligi, bo ktoś nie przedstawił gwarancji finansowych. Zespół dopiero się tworzył, a warunki finansowe i treningowe były na początku katastrofalne. Dlaczego więc spędził Pan aż 7,5 roku w Auxerre?

MS: - Na początku jak wyjeżdżałem z Zagłębia to chciałem tylko na rok, dwa lata i koniec. My nie wyjeżdżaliśmy tak jak w tej chwili ktoś wyjeżdża i ma pierwszy kontrakt 10 tysięcy dolarów czy więcej. Mieliśmy skromne warunki. Tam nikt takich krocich pieniędzy nie zarabiał. Tak liczyłem może rok, może dwa, ale jak to się mówi: pierwszy rok minął, drugi rok minął, tutaj kupiłem dom, to trzeba było ten dom też spłacić i tak się ciągnęło powolutku, powolutku. Pierwszy kontrakt, który zrobił ze mną Guy Roux, był na trzy lata. Przez te trzy lata musiałem cicho siedzieć w Auxerre. Z góry wiedziałem, że po pół roku w Metz spędzę trzy lata w Auxerre. Po tych trzech latach zaczęło się coraz lepiej dziać w Auxerre, zaczęto powolutku kupować raz jednego, raz dwóch zawodników i zaczęliśmy się piąć w górę. W Auxerre zaczynałem od zera. Po prostu od zera. Warunki jakie były takie były, ale opłacało się.


Pierwszy Polak w Auxerre

Przez pierwsze trzy sezony w bramce Auxerre to dzięki Pana cudownym interwencjom zespół nie spadł z II ligi. Gdzie znajdował Pan motywacje do fantastycznej postawy w bramce biało – niebieskich?

MS: - Na pewno motywowało mnie utrzymanie rodziny. Musiałem się poświęcić, bo chciałem zabezpieczyć rodzinie byt. Tym bardziej, że nigdy specjalnie nie pracowałem. Mój zawód to była piłka. Poświęciłem się, aby ułożyć sobie życie na przyszłość.

Jak Pan sobie radził z tęsknotą za rodziną i smakiem domowego ciepła?

MS: - Nie było to łatwe, bo zostawiłem w Wałbrzychu żonę i dwoje dzieci. Żona wychowywała prawie w 100 procentach synów: Bernarda i Darka. Pracowałem na dom, a żona bardzo dobrze rozdzielała finanse i budżet rodzinny. W wielu rodzinach się zdarzało, że jak ojciec wyjechał to różne rzeczy się działy. Mieliśmy nawet tutaj z Zagłębia dużo zawodników takich, którzy wyjechali i ich rodziny się rozsypały. U mnie nie było mowy o tym, także miałem żonę prawdziwie oddaną i wszyscy się dziwili, że wytrzymaliśmy tak długo w taki sposób. Wracałem na cały maj, później w czerwcu i lipcu rodzina była ze mną we Francji, ponieważ we wrześniu dzieci szły do szkoły, a nie można było przerywać szkoły. W grudniu miałem te 10 dni wolnego, więc także wracałem do rodziny. W późniejszych czasach w Auxerre, jak było trochę więcej pieniążków i przeszliśmy na półamatorstwo, to dostawaliśmy kadrowe i jakieś lepsze premie za mecze. Było coraz lepiej. Nie miałem problemów jak powiedziałem, że muszę jechać, bo np. Darek idzie do komunii. Niestety, komunia to musisz być w domu. Samolotem tam i z powrotem, do Warszawy albo do Wrocławia, a we Wrocławiu to już żona czekała na mnie. W późniejszych latach już było dobrze, także te 4 razy w Polsce byłem. Nie na długo, ale byłem. Kończyliśmy sezon zazwyczaj około 20 maja. Zawsze byłem w domu do końca maja, jeszcze trochę czerwca zahaczyliśmy i jechaliśmy do mnie.

Był Pan pierwszym Polakiem w Auxerre. Po pół roku sprowadził Pan do Auxerre Zbigniewa Szłykowicza z Zagłębia w 74 roku. Byliście razem ze Szłykowiczem Ambasadorami Polski i polskiej piłki we Francji. Jak doszło do wyjazdu Zbigniewa za granicę?

MS: - Tak jak Blaut załatwił mi wyjazd do Metz, tak ja załatwiłem Szłykowiczowi. Na tych samych warunkach. Chciał wyjechać, bo też miał 30 lat.

Zbigniew Szłykowicz wywalczył sobie pośród silnej rywalizacji pozycję lewoskrzydłowego i wypracowywał wiele pozycji strzeleckich swoim kolegom. Francuzi bardzo cenili sobie strzelców bramek. Czy nie ganiono go za to, że jako skrzydłowy zdobywa mniej goli?

MS: - On do nas przyszedł jako napastnik, a skończył jako obrońca. Do Francji wziąłem go jako napastnika, bo Roux chciał skrzydłowego. Mówię: „Wezmę Szłyka”, ale w końcu też zrobił obrońcę z niego, bo była już nie ta szybkość, już nie to. Cofnął go do tyłu i grał do końca na obronie. Szłykowicz przyszedł do Auxerre jako skrzydłowy i miał dobry początek. W pierwszym meczu strzelił jedną bramkę, w drugim meczu strzelił dwie bramki i już myśleli, że to będzie skrzydłowy. W trzecim, czwartym, piątym meczu jak poszedł w górę tak jeszcze szybciej na dół. Roux zapytał: „Co się z nim stało”. Mówię: „Nie wiem. On u nas skończył jako obrońca. Jak przyszedł grał jeden sezon jako napastnik, a później trener z niego zrobił obrońcę”. Roux mówi: „A może my to też zrobimy.” Wtedy cofnął go na obronę i może z 5, 6 bramek strzelił, ale jako obrońca grał dobrze.

Przypomni Pan chronologicznie polskich zawodników w Auxerre?

MS: - Trzeci był Józef Klose z Odry Opole – ojciec Mirosława, czwarty był Wieczorek – krótko, bo miał kontuzję łąkotki, później był Szarmach – to już było w lidze, Paweł Janas, Zgutczyński, pomocnik Waldemar Matysik z Górnika Zabrze – dobry chłopak, Zbigniew Kaczmarek, Tomasz Kłos razem z Kuźbą, Paweł Hajduczek – był w szkółce, nie wystąpił w Auxerre, Piotr Włodarczyk, Kamil Oziemczuk – też się nie przebił, 0 występów oraz Irek Jeleń i Dudka – obecni piłkarze.

Czy utrzymywał Pan kontakty z tymi piłkarzami i uczestniczył w ich transferach?

MS: - Jeździłem przez 10 lat trenować bramkarzy na okresach przygotowawczych. Przygotowanie zaczynało się 20 czerwca, miesiąc czasu pracowałem z pierwszą drużyną, z kadrą, a później szkoliłem młodzież. Także 3 miesiące co roku byłem w Auxerre. Byłem tłumaczem dla Zgutczyńskiego. Wieczorek, Szarmach i Klose byli w okresie stanu wojennego, także dwa lata nie jeździłem. Dopiero wyjechałem pierwszy raz w 82 roku. Nie było paszportu. Nie uczestniczyłem w żadnym z transferów, to już tam u góry załatwiali. Guy Roux mówił mi, proszę przyjechać i kogoś przywieźć. Tam jest w Paryżu taki menadżer polskiego pochodzenia, nawet miałem gdzieś do niego adres. On interesował się tymi sprawami i on sprowadzał później Polaków. Brali zawodników gotowych, sprawdzonych. Przyjeżdżali tu i patrzyli: bierzemy, nie bierzemy - w ten sposób. Jak wprowadziłem ich do ligi, to miałem nawet zdjęcie, że stoję w garniturze i uderzyłem pierwszą piłkę. Zaprosili mnie specjalnie na tę okoliczność. Pojechałem z rodziną, jeszcze prezes użyczył mi swój domek nad Atlantykiem i pojechaliśmy tam na dwa tygodnie. Także jeszcze zaprosili mnie z rodziną na miesiąc czasu. To już było po stanie wojennym.

 


Dlaczego Auxerre stało się polskim klubem na obczyźnie?

MS: - Bo Marian przetarł im szlak. Myśleli, że wszyscy będą Marianami. Ale jak się okazało później, to nie byli. Zgutczyński nie zdał egzaminu i nasz „Włodek”. Janas też nie zdał egzaminu, podziękowali mu rok wcześniej jak miał kontrakt. Miał kontrakt na trzy lata, a grał dwa lata. Podziękowali mu, bo wziął się za łowiectwo. Znalazł przyjaciół prezesów i zamiast na treningi to wstawał w nocy o drugiej i jeździli do lasu. I Guy Roux mu podziękował. Powiedział mu: „Ty tu nie przyszedłeś na łowiectwo, tylko przyjechałeś grać w piłkę.” Andrzej Szarmach też tam się łapał, ale widocznie swoje robił.


Biało – niebieskie AJA

Słynął Pan z pracowitości na treningach. Które treningi i obozy przygotowawcze we Francji dały się Panu we znaki najbardziej?

MS: - W Metz pojechałem na pierwszy obóz jak podpisałem nowy kontrakt. To był jakiś zamknięty, wojskowy ośrodek. Dookoła lasy. Na początku gonitwa i gonitwa. Bramkarz czy nie bramkarz, trzeba było robić wszystko. Byłem tutaj miesiąc czasu na urlopie w Wałbrzychu. Nie trenowałem, bo pojechałem z rodziną na urlop. Także trochę zaniedbałem. Przyjechałem później tam i zaraz bieganie do lasu. Żonę zostawiłem i pojechałem na obóz. Tak dostaliśmy w kość, że dostałem zakwaszenia nóg. Chodziłem sztywny. Myślałem, że może nawet z tego nie wyjdę. Odzywa się Auxerre, że mam jechać do Auxerre. Po tym obozie pojechałem właśnie do Auxerre na pierwszy mecz. Dobrze, że mnie Guy Roux widział w Paryżu na Pucharze 2 czy 3 miesiące wcześniej i wiedział kogo bierze. Pamiętam, że pojechaliśmy na jakąś wioskę, a ja sztywne nogi, nie umiałem chodzić. Ani się rozruszać, ani nic. Nie najlepiej broniłem, bo miałem sztywne nogi. Chciałem, a nie szło. Poprzedni bramkarz, który tam był mówi: „Z takim bramkarzem to ja jeszcze będę 10 lat bronił”. Tak się podobno wypowiedział. Tego nie napisano nigdzie, ale koledzy mi później powiedzieli, jak się więcej zaprzyjaźniliśmy. Nogi pomału, pomału dochodziły do siebie. Dziennie masaże, masaże. Guy Roux woził mnie już prywatnie raz do tego, raz do tego. Mówię do niego po niemiecku, że mam sztywne i nie umiem chodzić. On widzi, on widzi. Jakoś przed sezonem zdążyli. Pojechaliśmy na pierwszy mecz na wyjazd i Marian dostał pięć gwiazdek na pięć możliwych. Wygraliśmy 1-0. Puściło mnie we wtorek, a w sobotę graliśmy. Pamiętam, że jeszcze zrobił sparing z juniorami na głównej płycie, bo tam raz w tygodniu wchodziło się na płytę. Zaczynałem się czuć lepiej i mówię, że chcę iść do juniorów. Grałem z juniorami, a graliśmy może 60 minut tylko. Przegraliśmy 1-0, ale po tym meczu byłem KO. Usiadłem w szatni i tak siedzę. Przychodzi trener, złapał mnie za głowę i mówi: „No widzę Marian, że jesteś już dobry.” Ja mówię: „Chyba tak.” Pojechaliśmy na mecz wyjazdowy i wygraliśmy 1-0. Drugi mecz u siebie z Valenciennes. Wilczek tam grał, Szołtysik, później Maszczyk. Tam ich Wilczek sprowadzał wszystkich. Bardzo dobry pomocnik z Górnika Zabrze. Później brał się za trenerkę. On był jednym z pierwszych, którzy wyjechali do Francji. Przegraliśmy 3-0, a oni spadli z ligi. Dostałem znowu 5 gwiazdek. Potem wygraliśmy na wyjeździe, dalej przyjeżdża następna drużyna ligowa i znowu 3 w łeb. Także po 4 meczach mieliśmy 4 punkty: po dwa z wyjazdów. Te gwiazdki to już wyrzucałem, bo za dużo tych wszystkich papierów. Tak zaczęliśmy walecznie i skończyliśmy pierwszą rundę na piątym miejscu od dołu, na trzy spadające. Tak było. Mesones przyszedł do nas później, po dwóch latach. Co roku pieniędzy nie było, ale trener umiał wybierać. Tam żadnych wielkich zawodników nie było, ale jak robił transfer to zawsze dobry. Jak przyszedł Mesones to musiał od razu dostać pracę w dzienniku, bo redaktor to był jego zawód. On dużo pracował, dlatego mu to wyszło z czasem. Poszło mu serduszko, bo i treningi i w nocy pisał i jeździł, bo musiał załatwiać. On był naprawdę pracowity chłopak. Zdrowo się prowadziliśmy. Wyskoczyliśmy po jakimś meczu na dyskotekę, oni brali żony, dziewczyny i Marian chodź z nami. To nie w każdy tydzień, ale jak się coś ułożyło. Pierwsze dwa lata to byli amatorzy. Jak 11 grało to 9 paliło papierosy. Pomału amatorzy się kruszyli i przychodzili zawodnicy z wyższej półki i się zmieniło. Sprowadziłem Szłykowicza i Szłykowicz był drugim obcokrajowcem. Szłykowicz odszedł to przyszedł Klose. Innych obcokrajowców nie było.

Jak wyglądała różnica w szkoleniu w Polsce i we Francji w latach 70-tych?

MS: - Liga francuska zawsze była wyżej od nas. To byli zawodowcy. Amatorzy nie zakwalifikowali się na Olimpiadę, a zawodowcom nie wolno było. Zagłębie miało swoje drużyny trampkarzy i Górnik miał z osiem drużyn juniorów i trampkarzy. Wtedy zakłady finansowały. PZPN na młodzież dawał też jakieś pieniążki. Także jakoś to się układało, a w tej chwili jak przyjdzie sponsor to jego interesuje pierwsza drużyna. Przyjdzie do drużyny trener i powie: kup mi tego i tego, potrzebuje tego i tego, i to szkolenie u nas zeszło na psy. Dlatego jest piłka taka jaka jest. We Francji pierwszoligowa drużyna miała szkółkę obowiązkowo. Jak nie miała szkółki nie wchodziła do ligi. Taki był przepis – to jest jedna rzecz. Druga jest taka, że jak mistrz drugiej ligi wchodził do pierwszej ligi to wpierw musiała powstać szkółka i dwa lata zabezpieczenia na opłacanie zawodników. Tam nie było tak, że jak przychodził koniec miesiąca to nie dostawałeś swojej pensji. Taki był wymóg i tego pilnowano. Dlatego Auxerre wszedł z 4 miejsca do drugiej ligi, bo pierwsze dwie drużyny to były trzecioligowe drużyny pierwszej ligi. Rezerwy nie mogą, bo musi być dwie ligi różnicy. Trzecia drużyna nie miała pieniędzy, a czwarta – Auxerre musiała jakiś wkład dać, aby wejść do drugiej ligi. Nie to co w pierwszej lidze, ale jakieś zabezpieczenie musieli mieć. Wpierw sponsorem były maszyny rolnicze – „Fruehauf”. Oni zagwarantowali małe pieniążki na wyjazdy i pensje, ale to było wystarczające. Potem prezesem został gość od przetwórni indyków. Z czasem mieliśmy własne dwa samoloty, którymi lataliśmy na wyjazdy.

 


Na jakie elementy gry i przygotowanie kładziono największy nacisk?

MS: - Guy Roux miał swój specyficzny program. Jak w 74 we wtorek robiliśmy to i to, to w 75 we wtorek robiliśmy to samo. Miał przygotowany program, którego nie zmieniał. Guy Roux rozmawiał ze mną inaczej niż ze wszystkimi. Zawodnicy już się śmiali, bo jak szli we wtorek na trening to wiedzieli co będą robić. Mówią: „Za dwa lata jak przyjdziemy na trening to to samo będziemy robić.” To doszło do trenera, który powiedział: „Marian, a co ja będę zmieniał, jak ja mam wyniki. Jak nie będę miał wyników to zacznę zmieniać, a na razie ja nic nie zmieniam.” I tak jechali równo. Kondycja na pewno. Kondycja była na porządku dziennym. Technicznie to może było trochę słabiej, bez porównania do Sitki. Sitko to był nauczyciel – on nas uczył. A Guy Roux nie uczył się za dużo – on był trochę w Anglii, zahaczył trochę tu, trochę tam, jeździł podpatrywać na konsultacje trenerskie. I tak trochę wziął tego, trochę tego i wychodziło mu. Miał rękę jak to się mówi. Wielkim trenerem nie był, żeby nauczyć. W Metz był całkiem inny trener. Zmarł na meczu na zawał. U niego było już coś więcej widać warsztatu, a u Roux… Ja porównałbym go nawet do Górskiego, bo Górski też nikogo nic nie nauczył. Jeden ma rękę, jak to się mówi, a on ma zesrane spodnie i tak mu ciągnie. Francuzi na niego tak mówili. Roux nie był za bardzo lubiany, bo swoje też miał. Nie pozwolił sobie na nic. To co powiedział musiało być zrobione i koniec. Jak dochodziliśmy do półfinału Pucharu Francji ze Strasbourg’iem i później przed Nantes to Francuzi zastrajkowali. Pojechaliśmy do Chatillon-sur-Seine, to było 70 kilometrów od Auxerre, tam merem wtedy był późniejszy prezydent Francji Francois Mitterrand. W Chatillon-sur-Seine przygotowywaliśmy się przed Strasbourg’iem i przed Nantes. Chłopaki zastrajkowali, bo trener nas gonił, żeby biegać i biegać. Chcieli, żebym ja ich trenował. Cała kadra z Mesonesem przyszła. Mówią: „Marian, Ty nas poprowadzisz, bo rano nas goni, w lesie nas goni, rano biegać, popołudniu biegać. Ile będziemy biegać.” A to lato. Mówię, że trener ma w tym swój cel. Wiedział, że z Nantes nie będzie łatwo i chciał nas jak najlepiej przygotować chociaż kondycyjnie. Technicznie nie można było nas porównywać, gdzie tam… Może mnie i bramkarza Jean-Paul Bertrand’a, reprezentanta Francji. Ale tak indywidualnie porównać jednego do drugiego to nie było co, bo tam była przepaść. Dlatego nas chciał chociaż kondycyjnie przygotować. Na treningu mówią nie, nie idą. Jak Serge przyszedł do mnie z jeszcze jednym wytłumaczyłem im: „Ty słuchaj, jak sobie wyobrażacie. Ja mam prowadzić trening. A co trener…” To było za plecami. Mówię: „Nie, jakoś musimy iść. Idziemy, będziemy mieli dość – mówimy: dalej nie idziemy, mamy dość. W ten sposób zrobimy. Ale żebym ja to prowadził to jest niemożliwe, bo jak ja mogę to zrobić?” Porozmawialiśmy i mówią: „To dałeś nam dobrą radę. Wiesz co, idziemy i jak będziemy uważali, że dość to dość.” Poszliśmy, ale tam jakiś przeciek musiał być, bo doszło to do niego jednak. Ktoś musiał coś powiedzieć. On nas wziął do lasu i jednak nie popuścił przez 30 minut - to co chciał. Może chciał więcej, ale po 30 minutach jednak on pierwszy tak po tych górkach i poszedł na boisko. On zawsze pierwszy był, biegał z nami cały czas. Roux 39 rocznik, był dwa lata starszy ode mnie. Zawsze pierwszy na marszobiegach. Na boisku miał już przygotowane piłki, ale jednak swoje 30 minut musieliśmy w lesie. Potem zrobił taki techniczny trening na boisku. Jakiś przeciek musiał do niego dojść i obeszło się bez strajku. Powiedziałem: „Jak to? W sobotę mecz, a my dzisiaj będziemy strajkować? Nie!” Chociaż wszyscy mieli dość. Jak najbardziej byłem szanowany, miałem poważanie wśród zawodników. Byli tacy, którzy mówili: „Marian gdyby nie Ty, to my byśmy mieli połowę pieniędzy.” Sam trener wypowiedział się, nawet mam to w książce, że: „Na 36 punktów, to Marian zrobił 18.” Nie wiem, w którym roku to było. Jednak połowę punktów zrobił Marian jako bramkarz.

Prasa podkreślała, że 2/3 zdobytych przez Auxerre punktów to zasługa właśnie Pana. Mieścił się Pan prawie w każdej 11 niedzieli ustalanej przez dziennikarzy. Przylgnęły przy opisach Pana występów przymiotniki niesamowity, fantastyczny, nieprawdopodobny. Jakby Pan porównał formę i czasy spędzone w Auxerre do okresu bramkarskiego w Zagłębiu?

MS: - I tu były dobre i tam były dobre. Tam może pod tym względem, że jakby to określić więcej to szanowano tam niż tu. Po każdym meczu w gazetach zawsze miałem recenzje takie jak powinienem mieć, a tutaj różnie bywało: raz pisali dobrze, raz źle. Bramkarze zawsze mieli swoje ćwiczenia przed treningiem, albo po treningu. Wszystko prowadził Guy Roux, on był sam. Później miał Dominique’a Cuperly, który grał u nas w pomocy, a później był asystentem. On w tej chwili jest w RC Lens jako drugi trener. Grał ze mną w Metz skąd przyszedł do Auxerre.


Finał Pucharu Francji

W ćwiećfinale PF w 1979 roku wyeliminowaliście I- ligowy Lille. Jak do tego doszło?

MS: - U siebie było 0-0, a na wyjeździe wygraliśmy 1-0. Była walka, walka i jeszcze raz walka.

W półfinale w pierwszym meczu zremisowaliście bezbramkowo przy rekordowej 15 tysięcznej publiczności 0-0 z mistrzami Francji RC Strasbourg. Nikt nie dawał Wam szans na wyjeździe. Jaki był przebieg tego spotkania?

MS: - Już były bilety wydrukowane na finał Nantes – Strasbourg. Było 1-1. Potem strzelili nam z karnego na 2-1. Obroniłem karnego, ale Piasecki - reprezentant Francji - dobił swój strzał na 10 minut przed końcem. Była zmiana i wszedł napastnik – skrzydłowy Andre Truffaut. Pierwszy kontakt z piłką, strzelił na 2-2 i oni odpadli.

W 79’ na Parc-des-Princes przy 50 tysięcznej publiczności drugoligowe Auxerre przegrało w Finale Pucharu Francji z naszpikowanym reprezentantami Nantes. Mecz miał dramatyczny przebieg, ponieważ zakończył się porażką zespołu z Burgundii dopiero po dogrywce. Do 90 minuty było 1 – 1. Nie wytrzymaliście spotkania kondycyjnie czy też rywal narzucił swój styl gry co wraz z nawarstwiającym się zmęczeniem miało zabójczy efekt w postaci utraty 3 bramek w doliczonym czasie gry?

MS: - Taka jest prawda. Nie wytrzymaliśmy.

Prezydent Francji Giscard d’Estaing pogratulował Panu dobrej gry w finale, ponieważ zauważył, że nie jest Pan już piłkarzem najmłodszym. Co powiedział Panu prezydent Francji, gdy zatrzymał się tylko przy Panu uściskując dłoń?

 


MS: - Zapytał: „Skąd pochodzę?” – to mu powiedziałem. „A gdzie to jest?”. Mówię: „Między granicą Zgorzelec a Wrocławiem, gdzie kopalnie.” To już wiedział. Na pewno nie wiedział, gdzie jest Wałbrzych, ale mniej więcej już wiedział skąd pochodzę. Pogratulował mi jak najbardziej. To też była wielka sprawa, każdego to męczyło: „A co On z Tobą gadał? A co On się pytał?” Przecież każdemu rękę podał i dalej, a moją przytrzymał. To szło na żywo, mam kasetę z całego finału. Z telewizji każdy dostał.


Żywa legenda

Ile spotkań oficjalnych rozegrał Pan w bramce biało – niebieskich?

MS: - Występowałem we wszystkich meczach ligowych Auxerre oprócz kontuzji, w Pucharze Francji i w Pucharze Ligi. Były różne puchary. Serge Mesones był sportowym redaktorem w Republique Lyon, w tej naszej regionalnej gazecie i on zrobił artykuł na koniec mojej kariery. Wyliczył mi 366 meczy z numerem 1. Tytuł artykułu to „Pożegnanie Mariana”. W tym były i puchary i ligowe mecze. W drugiej lidze było 18 drużyn. Jak wchodziła druga liga to graliśmy w pucharach. Graliśmy z trzecią, z drugą i z pierwszą ligą. Czym wyżej tym trudniej. Rok wcześniej, w 78 roku doszliśmy do 1/16 do meczu z Saint-Etienne. Przecież tam był Ivan Ćurcović - Jugosłowianin, to porównywano mnie i Ćurcović’a na jednym poziomie. Bardzo dobry bramkarz, był uważany za najlepszego bramkarza we Francji. W pierwszym meczu z Saint-Etienne było 0-0, a jak pojechaliśmy do Saint-Etienne to do 80 minuty wygrywaliśmy 1-0. Wielka sensacja, ale padliśmy i przegraliśmy 3-1. To były najlepsze lata Saint-Etienne, najlepsza drużyna. Tam grał Dominique Rocheteau i Argentyńczyk, który strzelił mi dwie bramki, jedną w ostatniej minucie. Bardzo dobry zawodnik argentyński, nazywał się Oswaldo Piazza. Nie wytrzymaliśmy psychicznie i siłowo. Chyba w 78’ strzelili nam na 1-1, potem na 2-1 i 3-1 przegraliśmy w końcu. Oni mieli wtedy z 7 reprezentantów. Rok później Nantes miało 8 reprezentantów, a rok wcześniej Saint-Etienne było nad Nantes znowu. Jakbyśmy ich wtedy przeszli to byłaby sensacja nie do pobicia. I tak nas wszyscy chwalili, naturalnie mnie też. Raz przeszliśmy za połowę i strzeliliśmy bramkę. Potem cały czas broniliśmy się. Coś podobnego jak z Legią w Warszawie.

21 kwietnia 1977, aby sfinalizować wyjazd francuskich rodaków na igrzyska polonijne do Krakowa, rozegraliście mecz z Valenciennes. Wystąpił Pan z Gadochą, Wrażym, Marxem, Maszczykiem, Willimą oraz Lubańskim, Domarskim, Jakóbczakiem i Banasiem. Trenerem był Wilczek. Pamięta Pan tamto spotkanie z rodakami i jakie mieliście wtedy relacje?

MS: - Zrobili taką reprezentację Polaków grających we Francji. To był tylko jeden mecz dla paraolimpijczyków. Mieliśmy do rana kolację u konsula w Valenciennes. Polski bigos i kiełbaski – bardzo fajne spotkanie. Mieliśmy załatwiony hotel. Wszyscy się znaliśmy. Graliśmy kontra Valenciennes. Oni chyba przegrali. Polacy z Valenciennes w tym meczu grali u nas. Było nas tam dużo, takie towarzyskie spotkanie. Dochód był przeznaczony na tych paraolimpijczyków.

 


We Francji świetnie działały kluby kibiców, które miały ciągły, dobry kontakt z zawodnikami. W Polsce sytuacja z kibicowaniem rozwinęła się dopiero w latach 70 –tych. Jak Pan wspomina kontakty z francuskimi kibicami?

MS: - Bardzo dobrze. Bębny, barwy, w strojach. Można to porównać w tej chwili do siatkówki. Tak oni się zachowywali. W tej chwili jest tam to samo, ale już może w mniejszym stopniu. Kiedyś to było na większym luzie. Teraz jest trochę więcej zawodowo. Tak musi być, ten musi robić to, ten tamto. W tej chwili są grupki porobione. Jak kibice przyjeżdżają na mecz to mają swój sektor i tam muszą iść. Już gdzie indziej nie mogą pójść. Jest ochrona, policja musi być, a kiedyś było wszystko luźno i nie działo się nic. Jak był bliższy wyjazd to kibice robili wycieczki, ale jak jeździliśmy po 600, 700 kilometrów, po 6, 7 godzin, jak mecze odbywały się późno, to mniej jeździli ze względu na pracę. 200, 300 kilometrów to robili wycieczki jak najbardziej. Jak już było dalej to nie jeździli.


Ikony klubu z Burgundii

W 1980 roku wprowadził Pan biało – niebieskich do pierwszej ligi, w której grają do dzisiaj. Walnie przyczynił się Pan do tego awansu swoimi interwencjami, które wygrywały mecze. Przyznano Panu medal zasłużonego dla Auxerre. W jaki sposób mieszkańcy i klub z Burgundii traktują Pana dzisiaj? Nie zapomniano o Panu w Auxerre?

MS: - Tam mnie wspominają do dzisiaj. Dostałem puchar, dwa razy kibice wpadli na boisko i nosili mnie. Lali do pucharu szampana, ja ich oblewałem. Miałem takie pożegnanie – bardzo ładne. Do dzisiaj starsi pamiętają, a Ci starsi przekazują tym młodszym. Także zawsze mam drzwi otwarte na stadion, do prezydenta i do prezesa, obojętnie gdzie. Pomimo, że Guy Roux już nie ma. Ostatnio byłem i rozmawiałem z jednym ze starszych sekretarzy, który przyjechał może niecały rok po mnie i do dzisiaj jest sekretarzem. Mówi: „Marian jak my zaczynaliśmy.” Dostał taką klitkę dwa na dwa i to niby miał być jego sekretariat. Był, ale stopniowo, stopniowo… i w tej chwili on ma tam ze trzy biura. Teraz stadion to jest fabryka. Jest tam wszystko. Sale konferencyjne, odnowa biologiczna, sztuczne nawierzchnie do rozgrzewki, cała administracja, restauracja dla VIP’ów. Wszystko. Jakbym wtedy został to bym się urządził. Może byłbym trenerem bramkarzy. Żona nie chciała jechać. Miałem propozycje, dwa lata naciągali żonę. Mówię: „Rozmawiajcie z żoną.” Domek dawali nawet. Na tamte warunki kiedyś to była rewelacja. Ale żona: „Nie, nie, nie” – no to nie. Musiałem wrócić. I tak się stało jak się stało. Na pewno bylibyśmy inaczej ustawieni jak dzisiaj

Czy mógłby Pan przybliżyć nam postać trenera Guy Roux?

MS: - Stanowczy. Nie był specjalnie dostępny, miał swój charakter. Swój program nakreślił i to trzeba było wykonywać. Ze mną rozmawiał inaczej. Byłem najstarszy w drużynie i zawsze ich mobilizowałem, doładowywałem jak to się mówi. Nigdy nie chciałem być kapitanem. Raz byłem kapitanem, jak graliśmy przeciwko Zagłębiu Wałbrzych. W sobotę graliśmy mistrzowski mecz, a w niedzielę z Zagłębiem. Oni przyjechali na trzy mecze. U nas grali pierwszy mecz, grali w Troyes i w Metz. To było za Szłykowicza. Guy Roux im załatwił takie turnee. Może to było w kontrakcie – mniejsza z tym. Tyle, że przyjechali na trzy mecze i wszystko finansowała AJA. Skurczyński strzelił mi jedną bramkę i jedną dostałem z karnego. Przegraliśmy 2 – 1. Powiedzieli: „Ty będziesz kapitanem.” Nie chciałem być kapitanem, bo przed meczem nie lubiłem się witać. Jak się z trzema witałem to trzy bramki dostawałem. I jakoś mi się to sprawdzało. Mówię: „Nie, ja nie będę.” „Dzisiaj musisz być.” Chcieli mnie wcześniej też na kapitana, a później wzięli Mesonesa i Mesones był już bardzo dobry. A ja nie chciałem. Nawet na meczu jak miałem podać rękę to już później rękawiczki ubierałem i w rękawiczkach się witałem. Sprawdzało mi się to, taki jakiś miałem głupi przesąd. Jak widziałem nieraz kogoś to specjalnie unikałem i szedłem w lewo, żeby się z nim nie witać. Każdy mecz przeżywałem. Byłem skoncentrowany. Dwie, trzy godziny przed meczem przygotowywałem się do meczu. Po meczu zawsze było miło i podziękowania. We Francji każdy pierwszoligowy zespół miał tych 4, 5 obcokrajowców. Raz tego wstawiali, raz tego – kto im pasował. Dwóch niestety musiało grać w rezerwach.

 


Jakim człowiekiem był wieloletni kapitan Auxerre - Serge Mesones?

MS: - Mesones nasz kapitan, grał dosyć długo. On kończył ze mną, ale już nie żyje. Byłem na jego rocznicy, rok po śmierci. Serge był przywódcą. Miał bardzo dobry charakter. Ma duży wkład w to, że zrobiliśmy tam finał Pucharu Francji w drugiej lidze i awans. Do tego wszystkiego na pewno się przyczynił. On był pomocnikiem. Bardzo porządny, pracowity człowiek. Dlatego tak się stało jak się stało. Pracował także w nocy, jeździł tu i tam i dlatego mu nie wytrzymało serce. Szkoda.


Zawód bramkarz

Nie uważa Pan, że Polska piłka w latach 70-tych stała na wyższym poziomie niż futbol francuski, zarówno na poziomie reprezentacyjnym jak i ligowym?

MS: - Na pewno Francuzi byli lepsi, bo to byli zawodowcy, a my byliśmy ciągle amatorami. Fontaine i Kopaczewski - legenda polskiego pochodzenia – do dzisiaj wszyscy ich wspominają, że byli na tamte lata bardzo dobrzy. Pierwszą ligę mieli zawsze zawodową. Nie można porównywać jedno z drugim. Polska liga stała się profesjonalna chyba na początku lat 90-tych. Nie chcę strzelać. U nas był profesjonalizm, ale taki nieoficjalny.

Drugoligowe Auxerre miało statut półzawodowy. Trenowaliście tylko 4 razy w tygodniu. Gdzie i jak długo zatem pracowali zawodnicy?

MS: - Ale tylko w ostatnich latach, bo wcześniej nie. Później był ten statut półamatorski, bo koledzy dostawali dożywianie. Ja nie, bo ja miałem swoją pensję. Oni dostawali parę groszy. Ktoś przyszedł i chciał to musiał dostać 500 franków miesięcznie. Zawodnicy pracowali do piątej. Zazwyczaj tak się pracowało wtedy. Rano szli do pracy, do 12 pracowali. Trening był w pół do pierwszej. Klub im zwracał do godziny14 za te dwie godziny. To jest właśnie ten statut półzawodowy. Za te dwie godziny zakład im nie płacił, ale za to klub im musiał pokryć.

Jak Pan to zrobił, że utrzymywał tak wysoką formę sportową do 39 roku? Tak długo prowadził Pan sportowy tryb życia podczas pokus nocnych eskapad we Francji? Wtedy przecież nie było rozwiniętej odnowy biologicznej i trudniej było się zregenerować utrzymując estetykę sportowca.

MS: - Muszę się przyznać, że ostanie dwa lata to ja praktycznie trzy razy dziennie trenowałem. Chociaż miałem propozycję, żeby jeszcze rok grać w pierwszej lidze, ale powiedziałem, że nie. Niedaleko płynęła rzeka i sam rano biegałem. W jedną stronę było dobre 7, 8 kilometrów, powietrze dobre, bo to od wody. Miałem taką swoją leśną ścieżkę… Uważałem, że jak miałem słabe nogi, to byłem do niczego. Jak miałem nogi dobre, to byłem dobry. Resztę, górę miałem ukształtowaną od 14 roku życia, że zwinny, nie zwinny, refleks. Także to był dla mnie najmniejszy problem. Tylko byłem zależny od nóg. Rano o 8 miałem tą ścieżkę tam i z powrotem. Robiłem też parę ruchów, skłonów. Potem do domu, bo byłem jedynym, który nie pracował. Byłem nieoficjalnie jedynym profesjonalistą w drużynie. To był klub amatorski. Tam wszyscy pracowali oprócz mnie. Zacząłem pracować trzy miesiące, ale powiedziałem: „Nie, dziękuję. Jak nie to jadę do domu.” Później przenieśli mnie gdzie indziej. Nawet nie wiem na co, ale pieniądze miesięcznie dostawałem. Miałem z nimi umowę, że 1000 dolarów muszę zarobić. Był taki drugi prezes i zauważyłem, że on to finansuje. To on zobowiązał się, że będzie płacił. Później miałem więcej kontuzji: jedna kontuzja, druga kontuzja. Wtedy wzięli mnie dopiero na boisko. Byłem instruktorem, prowadziłem młodzież. Resztę ktoś musiał dopłacać, bo tam przecież nie było takiej pensji za to. W środy trenowałem dzieci, trampkarzy. Bardzo się cieszyły. Wpierw trenowałem ogólnie, a potem powiedziano mi: „A, wiesz co Marian, to weźmiesz bramkarzy.” Jak było bramkarzy ośmiu z tych 4 grup, to potem tych małych łepków było 18. Wszyscy chcieli być Szeja. Miałem tych łepków tylu, to potem mi zredukował na 8. Tak się bawiłem z tymi dziećmi później.

Bramkarze są długowieczni dzięki mniejszej eksploatacji podczas kariery w porównaniu z piłkarzami z pola, co pozwala im przedłużać grę w piłkę na wysokim poziomie. Podobno optymalny wiek dla bramkarza to okres po 30-stce, kiedy prezentuje swoje doświadczenie i spokój. Pana zdaniem to właśnie w Auxerre dosięgnął Pana szczyt formy bramkarskiej?

MS: - Zacząłem grać w Auxerre mając 33 lata i skończyłem mając 39. Nie jest powiedziane, że bramkarz jest mniej eksploatowany. Bramkarz pracuje cały tydzień i to nawet więcej jak zawodnicy z pola. A w niedziele to zależy od meczu. Albo ma odpoczynek, albo ma siódmy trening. W tygodniu trenowałem razem z drużyną i jeszcze dodatkowo były treningi indywidualne. Normalny, dobry bramkarz, żeby być na fali, to powinien trenować dwa razy dziennie. A ja trenowałem nawet trzy razy, ale ten pierwszy trening można nazwać, że to był taki rozruch na nogi. Jeżeli bramkarz ma sprawne, mocne nogi to może wtenczas robić robinsonadę, przewinąć się z lewej na prawą. Także dla bramkarza – to jest moje zdanie – najważniejsze są nogi, a później góra. W bramce hokejowej jest co innego. W hokeju jest bramka na metr dwadzieścia i tam liczy się raczej refleks, bo jest szybki krążek. Jak grałem na bramce to moje wyposażenie miało prawie 50 kilo. I to trzeba było mieć na nogach, na piersi, rękawice duże. Nie miałem żadnych urazów, bo było zabezpieczenie, które ważyło razem z 45 kilo. Ubierałem na siebie i wyjeżdżałem na lód. W szczypiorniaku liczyły się ręce i nogi.

Skoro z drugiej ligi polskiej awansował Pan do reprezentacji za Koncewicza, czy nie myślał Pan o szansie powrotu do kadry z Auxerre?

MS: - To było niemożliwe. Była taka polityka, że jeżeli ktoś wyjechał za granicę to już nie wracał z powrotem. Wyjeżdżaliśmy za zasługi, także z nas Polski Związek Piłki Nożnej już rezygnował. Także kto wyjechał, to już nie wrócił. Ci co wyjechali skończyli przygodę w reprezentacji jak Lato, Deyna, Bernard Blaut, Lubański. To działało na takiej zasadzie.

Podczas wyjazdu na zachód myślał Pan o przedłużeniu kariery może o rok, dwa lata. Stało się jednak inaczej. Co Pana skłaniało do przedłużania kariery?

MS: - Skłaniało mnie to, że tych pieniędzy nie było takich jak w tej chwili. To była pierwsza sprawa. A druga sprawa, że miałem rodzinę na utrzymaniu: miałem dwóch synów, żonę. Tych pieniążków było cały czas mało, mało i tak się przedłużało. A, że Auxerre mnie cały czas potrzebowało, to przedłużałem z roku na rok, bo jak wyjechałem to pierwszy kontrakt miałem na trzy lata. Tak chciał Guy Roux. Na to się zgodziłem, a później tak co roku, co roku… Co roku wyjeżdżałem do domu, bo chciałem kończyć karierę, ale że prosili to się zgadzałem. Nie było sponsorów, nie było pieniążków, ale zawsze kontrakty były poprawiane o te 15 procent. Nawet się nie upominałem o to, ale dawali 15, 20 procent więcej. To były groszowe sprawy, ale jak na nasze warunki w tych czasach to opłacało się.


Przygoda na planie filmowym

Kazimierz Deyna zagrał w filmie „Ucieczka do zwycięstwa” z Sylwestrem Stallone, Bobby Moorem i Pelem. Pan również wystąpił w kilku epizodach filmu „Coup de tete” – czyli „Uderzenie z główki” – z pozostałymi piłkarzami Auxerre. Jak Pan wspomina sesje nagraniową do tego filmu?

MS: - Akcje były trochę łączone z meczem z Troyes, gdy graliśmy w drugiej lidze. Były wyrywki przy wyjściu, gdy było Troyes i my itd. To są te tricki filmowe. Były dni, że kręciliśmy nawet do pierwszej w nocy na boisku. Wtedy ktoś rzucał piłkę, a ja musiałem się rzucać, musiałem puścić, musiałem złapać. To już było robione dla filmu. To już było pod koniec, gdzieś 1978 roku. Tam grał jeden znany francuski aktor Patrick Dewaere. On grał u nas.

O co chodziło w sytuacji, gdy w przerwie meczu do szatni przyszedł ktoś ważny i przedarł papierowe banknoty następnie wręczając połówkę zawodnikom?

MS: - Przegrywaliśmy i przyszedł filmowy prezes i mówi: „Tu macie 1500 franków. To jest Wasze, a to jest moje. Jak wygracie to dostaniecie resztę, jak nie to nie.” To była taka trochę komedia. Byliśmy jakąś drużyną amatorską. Sens filmu był taki, że Patrick był trochę chuligan. Kłócił się z prezesem, chciał niby zgwałcić prezesa córkę i zamknęli go, potem wypuścili. Na takiej zasadzie. Dla mnie trochę taki bez sensu, ale nakręcili to mają.


Niedoszli następcy

Bramkarze Zagłębia: Ciołek i Nowicki, grali i trenowali w strojach bramkarskich z Auxerre. Czy przekazanie ilości strojów, ubieranie naszych bramkarzy przez Auxerre było w zapisie transferowym czy też samemu zaopatrywał Pan golkiperów Zagłębia?

MS: - „RTL” to jest Radio, Telewizja Luksemburg. A „Perrier” to była woda. „Chaillotine” to był prywatny sponsor AJA. To jedno z drugim nie ma nic wspólnego. W „Chaillotine” graliśmy w ligowych meczach, bo to on sponsorował. A „RTL” i „Perrier” to było na puchary. „Chaillotine” nie mógł dać nic swojego. Federacja dawała stroje na puchary. Od ćwierćfinału dostawałeś dwie koszulki: z krótkim i długim rękawem. To już było Twoje. Koszulki Auxerre to miał tylko mój syn, który miał je ode mnie. A Ciołek i Nowicki mieli ze swoich klubów. Ja nic nie załatwiałem i nikomu nie dawałem. Jeżeli ja doszedłem do finału, zdobyłem wszystko z numerem 1. Zdobyłem z 20 tych koszulek. Dawałem komuś w prezencie. Nowicki mógł coś dostać od syna – Darka, a Ciołek ode mnie nic nie dostał. Jak dostawali to od Darka. Jak Darek miał za dużo to jeszcze dawał kolegom. Jak z Nowickim się przyjaźnił, to Waldek dostał. Waldek jest na Wyspach Owczych drugim trenerem i odpowiedzialnym za bramkarzy. Jakoś sobie tam ułożył. Ma tam dwie córki, już prawie za mąż wyszły. Podobno ma przyjechać. Marek Wierzbicki już nie gra, tylko podobno tam pracuje w jakimś sklepie.

Załatwiał Pan jeszcze przez lata wyjazdy juniorom Zagłębia na turnieje do Francji. Największym sukcesem, który odnieśli Zagłębiacy było zwycięstwo na turnieju zorganizowanym przez UEFA w Jarne. Na 12 rywalizujących drużyn nasza ekipa wspomagana kilkoma graczami z okręgu m. in. Maćkiem Murawskim z Zielonej Góry – grającym wówczas w Ślęzie, wygrała w finale z młodzieżową reprezentacją Chorwacji 2 – 0. Obie bramki strzelił Kokon. Dzięki Pana francuskim kontaktom, mały klub z Wałbrzycha miał szansę się wypromować, a chłopaki zobaczyć trochę świata. Czy do dziś pomaga Pan klubom wałbrzyskim?

MS: - Samo Zagłębie nie jechało nigdy. Ja byłem odpowiedzialny za to. Zbyszek Górecki to prowadził i ja. Górecki ich znał. A ja to prowadziłem jako reprezentacja Dolnego Śląska – nie jako Zagłębie. Nigdy w OZPN nie byłem kierownikiem, tylko dostałem ofertę, czy ja mógłbym coś takiego zrobić. Pojechałem do okręgu i zapytałem się, czy coś takiego mogę zrobić. Jeszcze Chodaniewicz tam urzędował wtedy. Tam byli zawodnicy z Nowej Rudy i ze Ślęzy Wrocław itd. To byli chłopaki do 18 lat. Tam byli zawodnicy trochę już ograni. Pierwszy raz to miałem pięciu zawodników, którzy grali w II lidze w Nowej Rudzie. Wcześniej bronił tam jako drugi, mój syn – Darek. Pierwszy bronił Ciołek. Nawet Darek do nas przyjechał, ale był już we Francji w III-ligowym klubie. Jak skończyłem karierę i ktoś do mnie zadzwonił, czy ja nie zorganizowałbym coś takiego, to zorganizowałem. Do Auxerre na turniej przyjechali juniorzy – to ja załatwiłem. Drugi raz przyjechała pierwsza drużyna Zagłębia Wałbrzych. Więcej w żadnych inicjatywach nie brałem udziału. Załatwiłem tylko te dwa mecze i na tym skończyłem. Potem jeszcze dwa razy byliśmy w Jarne. A później trenerzy jeździli zaraz za granicę do Creutzwald i jeszcze gdzieś. Ale to byli młodzicy i trampkarze. Na turniejach w Jarne była bardzo silna obsada: Anglia, Peru…ale zaszliśmy daleko.

Z młodszego pokolenia zawodników próbujących dostać się do Auxerre możemy wyróżnić Marcina Góreckiego, grającego wtedy również w reprezentacjach juniorskich kraju. Dzięki Panu w wieku 15 lat trenował na obozie przygotowawczym z pierwszą drużyną Auxerre. Czy Marcin zatęsknił za domem czy był lekko przetrenowany? Ile zabrakło, aby przebił się do pierwszego zespołu i był kolejnym Zagłębiakiem w Auxerre? Przypomnę, że Marcin w wieku 15 lat debiutował w II lidze.

MS: - Włodek Lubański w wieku 16 lat debiutował w reprezentacji. Tu nie chodziło o to, żeby się przebił do pierwszego zespołu. Jeszcze mu daleko było, żeby się dostał do pierwszej drużyny. Chodziło o to, czy go przyjmą do tej szkółki. A on się w ogóle do szkółki nie załapał. Zrobił egzaminy, 15 dni tam był. Jeszcze go przywiozłem później do domu. Guy Roux go widział, ale ten trener od młodzieży go nie widział. Powiedział, że jako napastnik to on jest za wolny i z niego rezygnują. Jak rezygnują to trzeba go było przywieźć z powrotem. Marcin był dobry chłopak.

 


W SC Sarrebourg po Pana młodszym synu Dariuszu - wychowanku Zagłębia, broniącego również barw walczącego o pierwszą ligę Piasta Nowa Ruda – grali jeszcze Arek Nowomiejski i Radosław Matuszak. Przykładał Pan rękę do tych transferów?

MS: - Razem z Darkiem. Grali, ale oboje nie zdali egzaminu. Matuszaka wzięliśmy z Czarnych. Już wcześniej wiedzieliśmy, że pije. Także wyjechał bez niczego. Byli on i Nowomiejski i jeszcze jeden z Legnicy i z Nowej Rudy. Byłem w Saarbourgu i rozmawiałem z prezesem. Prezes mówi: „Jakbyś mógł to przywieź jakiś zawodników.” No i ich przywiozłem. Nie byli tam na złych warunkach. Prawie tak jak u nas w I lidze. Dostali mieszkanie 3-pokojowe, w którym mieszkali razem. Robili hołdy. Nie uszanowali tego. Także to był niewypał.

Czy przyczynił się Pan również do transferu Piotrka Włodarczyka do Auxerre? Piotrek za partnera w ataku miał tam lubiącego żonglować modnymi ubraniami i fryzurami - Dijbrila Cisse.

MS: - Nie. Nie miałem nic wspólnego z tym. Jest menadżer w Paryżu, który sprowadza Polaków. On się tym interesuje. Wyciągnąłem Włodarczyka z juniorów do młodzieżówki i tak dalej. Jeszcze Janas nie był trenerem młodzieżówki. Zainteresowali się i dzwonili do mnie. Ja już nie miałem szans się tu utrzymać z KP, także on zagrał u mnie 3, 4 mecze nawet.

Starszy Pana syn Bernard grał w pomocy w drugoligowej Ślęzie. Czy kontynuował karierę we Francji i potem był również trenerem?

MS: - On był w Ślęzie i później przeszedł do AWF Wrocław, bo otworzyli klub na AWF-ie. Chciał iść na trenerkę, a był na nauczycielskim. Musiał rok powtarzać, żeby przejść na trenerkę. Chodził rok dłużej, ale zdał jedno i drugie. Ma papiery trenerskie i trenuje w tej chwili. We Francji nie grał już w żadnym klubie. Ma syna Patryka.

Johnny Szlykowicz jest synem Francuzki i Polaka. Ojciec Johnny`ego - Zbigniew Szłykowicz jest niezwykle zasłużonym piłkarzem dla barw Thoreza, byłym wysoko cenionym za ambicję i wolę walki obrońcą z najlepszego okresu naszego klubu - ekstraklasa i europejskie puchary. W roku 1974 Zbigniew z Zagłębia Wałbrzych przeszedł do AJA i był jednym z polskich pionierów w tym wyjątkowo "polskim" klubie.

MS: - Zbigniew prowadził młodzież – juniorów młodszych, ale jeszcze do tego pracował w szkole z młodzieżą. Pilnował ich i z nimi mieszkał. Miał piękne mieszkanie na dole, a oni mieszkali u góry. On za nich odpowiadał. Taki opiekun. Musiał pilnować, żeby byli rano na śniadaniu, a o 22 szli spać, itd. W tej chwili jest na emeryturze. Oddał to mieszkanie, bo ktoś nowy przyszedł na jego miejsce. Mieszka w tej chwili 8 km od Auxerre, na przedmieściach Auxerre.

Johnny ma 29 lat, ale dopiero w roku 2006 podpisał swój pierwszy kontrakt zawodowy. W barwach Neuchatel Xamax awansował do szwajcarskiej ekstraklasy. W Lausanne jest jednym z najlepszych bocznych pomocników ligi szwajcarskiej. Dla porównania jego notowania stały wyżej niż Kamila Grosickiego, reprezentanta Polski, pozyskanego przez FC Sion od lutego do końca 2008 r. Johnny ma podwójne obywatelstwo, a Leo Beenhakker wyraził swojego czasu zainteresowanie jego powołaniem. Uważa Pan, że Johnny byłby wzmocnieniem naszej reprezentacji, szczególnie teraz w okresie budowania nowego zespołu przez Franciszka Smudę?

MS: - Raczej nie. A'la Smolarek – warunki i siła te same. Szybki, ale wzmocnieniem by nie był. Nie ma o czym mówić. Johnny nie załapał się do Auxerre. Grał w rezerwach, w drugiej, trzeciej drużynie Auxerre. To mu było za mało. Widziałem go, bardzo dobry technik, tylko taki wątły chłopaczek. Nie miał specjalnie warunków. W Szwajcarii jest do dzisiaj i podobno tam gra i strzela bramki. Ożenił się z Japonką i podobno bardzo dobrze ze sobą żyją.



Autor: www.zaglebie.walbrzych.pl


Wróć
dodaj komentarz | Komentarze: